Desant
Występują:
DDT (całość)
Maciek Srokosz
Maciek „Szczęściarz” Curzydło
Dużo innych krabowiczów
Chyba każdy jako dziecko marzy, aby zostać jakimś komandosem, czy innym Rambo, zwłaszcza po obejrzeniu filmu w stylu „Komando foki” albo „Delta Force”. My mieliśmy okazję spełnić nasze marzenia i przeprowadzić mały desant na plażę w Hiszpanii. A wszystko zaczęło się od tego, że…
…mieliśmy wypłynąć na wrak statku w pobliżu l’Estartit (byliśmy tam na wyprawie klubowej w długi weekend maja 2003). Wyprawa była zaplanowana na 7.00 rano, gdyż koło południa zawsze morze stawało się zbyt niespokojne i raczej ciężko byłoby tam dopłynąć. No więc z racji tego, iż w klubie najbardziej cenimy sobie punktualność, wstaliśmy o 7.00 rano (plus parę minut) i zaczęliśmy się zbierać na to nurkowanie (śniadanko, toaleta i takie tam przygotowania). Gdy już znaleźliśmy się na plaży, okazało się, że morze nie poczekało na południe i już jest niespokojne – ale co to dla nas, nie ma lekko i nikt nie mówił, że tak będzie.
Pewne trudności objawiły się już przy pakowaniu pontonów (płynęliśmy w 3 pontony, w sumie chyba koło 20 osób), mianowicie ciężko było jednej osobie utrzymać ponton, bo fale naprawdę były spore. Pierwszy ponton już wypłynął, czekając na nas na morzu, coś tam krzyczeli, ale nie bardzo było słychać (chyba coś o dużych falach, ale przecież je widzieliśmy, więc była to informacja trochę bez sensu). Wreszcie przyszła kolej na nas, więc w drogę! Lekko przepakowanym, troszkę się zatapiającym pontonem wypłynęliśmy na morze.
Gdy uderzyła w nas pierwsza fala, byliśmy trochę w szoku, druga omal nie złamała pontonu wpół i tylko dzięki błyskawicznemu refleksowi naszej ekipy woda nie wymyła nam sprzętu! Zrozumieliśmy o co chodziło z tymi dużymi falami – były po prostu duże. Na trzecią falę byliśmy przygotowani, ale okazało się, że spycha nas do brzegu, mimo całej mocy silnika. Bujaliśmy się na linii załamania fal, przy czym w pontonie było pełno wody, trzeba było trzymać co lżejsze rzeczy żeby nie wypłynęły i do tego każda fala groziła zniszczeniem pontonu… Ale jakoś udało się pokonać tą barierę i wreszcie wypłynęliśmy na otwarte morze, choć sytuacja poprawiła się tylko tyle, że woda już nas tak nie zalewała. Fale powodowały jednak nieprzyjemne uczucie, znane powszechnie jako choroba morska (smaczku dodawały jeszcze spaliny silnika, którymi wiatr niemiłosiernie zastępował nam powietrze). Tak sobie czekaliśmy na trzeci ponton, gdy okazało się, iż na pierwszym pontonie nie mieli tyle szczęścia i zgubili jedną maskę. Niewiele myśląc wrócili na brzeg po nową. Gdy wreszcie udało im się wrócić do nas, oznajmili, że trzeci ponton nie płynie, bo się im silnik na tych falach zalał, (co ciekawe, Wojtuś był na drugim pontonie wraz z całym DDT).
Punktualnie o 9.17 wypłynęliśmy wreszcie na ten wrak. Droga miała nam zająć około 40 minut. Jednak w tych niesprzyjających okolicznościach przyrody (wiatr, fala, która zasłaniała drugi ponton, gdy byłą między nami i przeładowanie owych pontonów) dotarliśmy na miejsce za półtorej godziny niestety. Tu ukazała się kolejna trudność, czyli cumowanie. Przy takiej fali, raczej kotwica nic by nie dała i pewnie wylądowalibyśmy na skałach, ale na szczęście, mieliśmy Szczęściarza, który wykazał tu po raz pierwszy swój talent kombinatorski. W takiej małej zatoczce, gdzie woda była nieco spokojniejsza, stworzył zadziwiająco stabilną sieć z trzech lin poprzywiązywanych do skał i do tego jakoś przymocowaliśmy pontony.
Po tej całej podróży wszyscy, mieli miny nietęgie i powstały spore obawy co do wytrzymałości naszych żołądków. Nie bacząc na niedogodności zaczęliśmy się ubierać w sprzęcik (oczywiście już w wodzie). Jakoś tak się dziwnie złożyło, że akurat Wojtusiowi automat cały czas podawał powietrze (każdemu się mogła zdarzyć jakaś awaria) (patrz przypis 1.), pewnie w skutek jakiegoś zanieczyszczenia lub wstrząsów wywołanych falą. Naprawa w takich warunkach była raczej niemożliwa, a jako że wrak był na ponad 30 metrach (kombinowanie z oddychaniem z jednego automatu lub oktopusa raczej w grę nie wchodzi), biorąc pod uwagę złe samopoczucie, Wwwojtus musiał zostać na pontonie (była jeszcze propozycja powrotu po nowy automat, ale nie wiedzieć czemu szybko upadła). Reszta spokojnie poszła pod wodę, nie bacząc tym razem na muszkieterskie zasady.
Jak to wcześniej było ustalone, gdy tylko pojawi się jakikolwiek znak wraku to walnięta zostanie bania (tak, tak, już wtedy ta tradycja powstała). Więc nudno schodzimy sobie pod wodę, oglądając życie w pelagialu (czyli nic praktycznie) i wypatrujemy jakiegoś sztucznego, wytworzonego przez człowieka kształtu. Przez chwilę błądzimy niepewni, czy uda nam się go odnaleźć. I nagle, jest!!! No więc zatrzymujemy się i szybciutko walimy banieczkę (a reszta płynie sobie dalej).
Teraz zostajemy tylko On i my. Eksplorację rozpoczynamy od dziobu. Winda kotwiczna, właz wejściowy do przedziału dziobowego… zobaczmy, jak wygląda burta. Na głębokościomierzu 31 M, a dno jeszcze niżej. Okazuje się, że ściany burtowej właściwie nie ma. Naszym oczom okazuje się przekrój przez trzypiętrowy statek. Płyniemy dalej i widzimy klatkę schodową. Nie mogąc odpuścić sobie przyjemności przepłynięcia nią, pakujemy się do wraku. Pierwsze Marcin, za nim reszta. Wypływamy z klatki i Marcin pokazuje palcem na cudem wypatrzoną i wspaniale zamaskowaną w wylocie rury komunikacyjnej congerę (odmiana mureny). Mroowek czym prędzej podpływa i woła resztę. Niestety Tomek wypływając z klatki przypadkowo płoszy congerę i nikt więcej już jej nie widzi. Czas na wraku płynie nieubłaganie. Reżim bezdekompresyjny się kończy i trzeba brać się do powrotu. Prowadzący nurkowanie Marcin, posługując się jedynie klasycznym głębokościomierzem nie może zauważyć, że czas się wynurzać. Na szczęście Mroowek dysponuje odpowiednim urządzeniem, dlatego porzucamy eksplorację rufy wraku i rozpoczynamy wynurzanie. Okazało się jednak, że nasza prowizoryczna nawigacja okazała się „minimalnie” błędna, ale dokładnie widać to poniżej na widoku z zewnątrz.
Grupa z pierwszego pontonu wynurzyła się niemal idealnie, zaraz koło miejsca cumowania i dokładnie w 30 minut po zanurzeniu (taki był plan).
Natomiast chłopaki z DDT jak zwykle, coś wykombinowały i pojawili się nieco później, jakieś 150 metrów od pontonu i w dodatku na pełnym morzu. Ciężko im było dopłynąć, ale jakoś wreszcie podołali (około 15 minut im to zajęło). Wtedy już szybciutko, nie marnując czasu zabraliśmy się do powrotu. W drugą stronę płynęliśmy nieco szybciej, ale wiatr był w przeciwnym kierunku i strasznie nas chłostała (dosłownie) woda. Tym razem, nie wszyscy już wytrzymali ciągłe falowanie i rybki miały co skubać po naszym przepłynięciu. Gdy już byliśmy przy naszej plaży, okazało się, że nie ma jak dobić do brzegu, fale zrobiły się jeszcze większe, poza tym był chyba odpływ.
I tu znowu talentem błysnął Szczęściarz: „Weźmiecie sprzęt na siebie, podpłyniemy pod linie przyboju, wskoczycie do wody i popłyniecie do brzegu. Później ściągniecie nas, bo będziemy dużo lżejsi i będzie łatwo.”
Możecie się śmiać, ale wtedy brzmiało to nawet logicznie. No to dobra, ubieramy jackety (napompowane oczywiście), pasy, płetwy i maski, automaty do ust, trzymać jedną ręką maskę, drugą automat (fale naprawdę były duże i mogłyby nam to zerwać) i do wody. Pontony sprawnie nas podrzuciły, sprawnie wyskoczyliśmy, ale płynięcie w takich warunkach wpław jest dalekie od sprawności.
Mieliśmy do pokonania jakieś 30-40 metrów i naprawdę było ciężko. Jakimś cudem Wojtuś z Maćkiem Srokoszem wykorzystując prądy wodne dopłynęli pierwsi do brzegu i z trudem wyszli na brzeg (fale nieźle podcinały a z całym sprzętem na plecach nie jest się zbyt zręcznym i ledwo co można było wstać). Po pewnym czasie inni zaczęli dopływać, a Wojtuś z Maćkiem pościągali tych, którzy mieli kłopoty z wyjściem z linii załamania fal, które działały prawie jak wodospad, czyli wciągały w taki mały wir. Okazało się, że morze rozrzuciło nas na przestrzeni około 100 metrów, co było dosyć dziwne, bo przecież wskakiwaliśmy razem, wszyscy koło siebie. Jeszcze tylko ściągnęliśmy pontony, a nie było to znów takie łatwe, bo chwilami fala nas przykrywała prawie, a chwilami silnik bił o dno.
Cała ta akcja wyglądała dokładnie tak, jakby jakiś oddział szturmował plażę i zdobył przyczółek na obcym terenie (brakowało tylko serii z cekaemów i jakiś wybuchów, czy co tam się robi przy szturmach), tak się wyrazili oglądający to z brzegu gapie, a i my mieliśmy podobne odczucia. Fakt ten, dał też tytuł całej wyprawie, bo kto by się przejmował jakimś wrakiem, jak tu taka spektakularna przygoda miała miejsce – jak to fajnie być komandosem.
1. Automat ten, pewnego razu, gdy szedłem na plażę w celu klarowania sprzętu, po prostu odkręcił się od węża i upadł sobie w piasek (nie pytajcie jak to jest możliwe, takie rzeczy mi się zdarzają) – komentarz Wwwojtusia